Po dwóch stronach obiektywu
Od czasów kiedy pod koniec XIX wieku pojawił się pierwszy aparat fotograficzny, wiele się zmieniło. Jedno pozostało bez zmian: żeby zrobić dobre zdjęcie, nie wystarczy supersprzęt...
Koszaliński fotograf przyznaje, że jeżdżąc po świecie i robiąc zdjęcia nie chodzi mu o kolejne pocztówki. Chce raczej ukazać ludzkie życie. A żeby pokazać życie, czasami trzeba go trochę, dosłownie, „zasmakować”.
– To też było w Bhutanie. Idziemy ulicą, zaczynam fotografować podwórko. Jakaś kobieta coś pierze, więc pytam o zgodę. Ci ludzie zapraszają nas do domu, pokazują nam wszystko. Nagle mężczyzna zaczyna myć kubki, przynosi w kanistrze bimber i nalewa. Za czyste to nie jest, więc można się wykręcić, ale można przyjąć zaproszenie i następuje wymiana. Czasami, dosłownie, wozimy nasze zdjęcia ze sobą i proponujemy wymianę; my robimy wam zdjęcie, a dajemy wam nasze, zostawiamy kawałek naszego świata – opowiada Grzegorz Funke. Szczęście, wyczucie, cierpliwość.
Grzegorz Funke, znany koszaliński fotografik, wspomina swój pierwszy aparat, słynną radziecką Smienę. Potem były jeszcze inne cudeńka, jak choćby dwuobiektywowy Flexaret, jednak z dzisiejszymi cackami tamten sprzęt nie mógł się równać. Mimo braków sprzętowych młodemu fotografowi pracującemu dla gdańskiej „Kroniki Studenckiej” udało się zrobić „parę” dobrych zdjęć.
– Bo najważniejsze jest to, żeby umieć znaleźć się w odpowiednim miejscu i czasie – mówi Grzegorz Funke. Zdjęcie prezydenta Charles’a de Gaulle’a podczas jego wizyty w Gdańsku w roku 1967 to właśnie takie zdjęcie: zrobione dosłownie z metra, w dodatku z takiej perspektywy, że w jednej linii układają się głowy trzech osób. Jedna z nich to premier Józef Cyrankiewicz, i druga – prezydent Francji. Podobnego zdjęcia nie ma chyba nikt inny. Czasami prawdziwie dobre zdjęcie czeka nie tam, gdzie wszyscy się tego spodziewają. Fotograf musi mieć to coś, pewne wyczucie, które każe mu iść tam, gdzie nikt by nie poszedł, albo zwyczajnie... obrócić się w drugą stronę.
Pan Grzegorz wspomina zdjęcie z Fatimy, które, jak mówi, jest jednym z jego najlepszych. – Byliśmy na placu. Przed bazyliką była procesja ze świecami. Obróciłem się w drugą stronę i udało się uchwycić scenę naprawdę niezwykłą; tych dwoje ludzi idących na klęczkach, krzyż, ptak i księżyc. A główne wydarzenie działo się przecież z drugiej strony – opowiada fotograf. Okazało się, że prawdziwa historia toczyła się jednak za plecami. Wysilając nieco wyobraźnię, na zdjęciu z Fatimy można nawet dojrzeć Trójcę Świętą. Jest krzyż, czyli Syn Boży, niepozorny ptak w lewym dolnym rogu, jak gołębica, czyli Duch Święty i na górze lekko przysłonięty Księżyc, jakby puszczające oczko Oko Opatrzności.
Bywa też, że na dobre zdjęcie trzeba trochę poczekać. Pokazując fotografię z nosorożcami Grzegorz Funke wspomina z uśmiechem: – Siedzieliśmy w tym dżipie ze 40 minut i czekaliśmy, aż się łaskawie obrócą. Wiedziałem, że w końcu to zrobią.
Dwa paznokcie i szklanka bimbru.
Sama migawka otwiera się i zamyka w ułamku sekundy. Ale zanim do tego dojdzie, nieraz trzeba... daleko dojść.
– W Bhutanie wspinaliśmy się do słynnego klasztoru zwanego „Tygrysim gniazdem”, dwie godziny w upale z torbą, w której było 5 kg sprzętu. Wszystko po to, żeby zrobić te zdjęcia. Miałem źle zasznurowane buty, więc na koniec zeszły mi dwa duże paznokcie. Ale było warto – opowiada Grzegorz Funke.
Estetyka to nie wszystko
Dobre zdjęcie to nie tylko ładny obrazek. Jeśli stoimy przed zapierającym dech w piersiach zjawiskiem przyrodniczym, trudno, żeby zdjęcie nie było ładne. Oczywiście zawsze można je zepsuć, ale zdarzają się takie obrazki, które zepsuć naprawdę trudno. Zdjęcie, o jakim mowa, które jest czymś więcej niż obrazkiem, to nawet nie „3D”, tylko jeszcze jakieś inne „D”, głębia metafizyczna. No bo jak inaczej nazwać fotografię spotkania? Co na niej widać?
Krystyna Funke wspomina jedno takie zdjęcie, które mąż zrobił jej w Chinach. – Na ławce siedziała starsza Chinka, cała pomarszczona, ale niezwykle piękna. Przysiadłam się do niej i położyłam moją rękę na jej dłoni. Ona przytuliła się do mnie. Nie rozumiałyśmy się zupełnie, bo ani ja nie mówię po chińsku, ani ona po polsku. To był niezwykły moment, spotkanie z człowiekiem. Trwało to chwilkę, musieliśmy dalej lecieć, ale ona tak mnie zafascynowała, że musiałam się zatrzymać. Ona też była szczęśliwa, że się spotkałyśmy. Grzegorz zauważył to i uwiecznił. Ktoś powie, że to przecież tylko dwie panie na ławce, w dodatku zdjęcie nie jest jakoś szczególnie artystyczne. Ale to coś więcej – to kilkusekundowe spotkanie dwóch światów.
Pan Grzegorz dziękuje, jak mówi „Temu z Góry”, że ma z kim jeździć i że w ogóle może jeździć tak wiele. Zastrzega jednak, że to nie dalekie podróże powodują, że zdjęcia są dobre. – Podróż może być daleka i jednocześnie wcale nie być wielka. Wszędzie można zobaczyć coś, czego nie widzą inni – mówi. Na tym bowiem w dużej mierze polega dobre zdjęcie. Prawda jest bowiem taka, że ma ono zawsze dwie strony: to co przed obiektywem i to, co za nim, czyli w głowie i w sercu fotografa.
Edward Grzegorz Funke
Urodził się w 1944 roku w Świsłoczy (dzisiejsza Białoruś). Jest przedsiębiorcą, doktorem nauk technicznych, podróżnikiem, fotografikiem, szczęśliwym mężem, ojcem i dziadkiem. Z Koszalinem związany od wczesnych lat 50. Członek Związku Polskich Artystów Fotografików i Fotoklubu Rzeczpospolitej Polskiej; założyciel Bałtyckiej Szkoły Fotografii. Jego prace pojawiły się na ponad 120 wystawach indywidualnych i zbiorowych. Od ponad 20 lat podróżuje z żoną Krystyną realizując projekt „Portret świata”. Odwiedzili razem kilkadziesiąt państw na wszystkich kontynentach. Pod koniec maja wydał album: „Moja podróż przez sześć kontynentów do Świsłoczy”. Na wernisażu wystawy pod tym samym tytułem, 22 maja 2014 r. otrzymał medal Gloria Artis, przyznawany przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz zachodniopomorskiego „Gryfa”.
ks. Wojciech Parfianowicz